Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żyje?... nie żyje? Żyje! Pomsty! pomsty!...
Poczem zerwał się nagle, przyskoczył do pana Serafina i, zakrzywiwszy palce nakształt szponów przed samemi jego oczyma, począł krzyczeć:
— Byłeś w zmowie! zabiłeś mi syna — zbóju ormiański!
A Cypryanowicz pobladł bardzo i chwycił za szablę, lecz w tej samej prawie chwili wspomniał, że jest gospodarzem, a Krzepecki gościem; więc puścił rękojeść, a natomiast podniósł dwa palce w górę i rzekł:
— Na tego Boga, który jest nad nami, przysięgam, żem o niczem nie wiedział — i na krzyżu gotowem zaprzysiądz — amen!
— My świadkami! — zawołał Marek Bukojemski.
— Cypryanowicz zaś dodał:
— Bóg waści skarał, boś to waść mi groził, jako bezbronnemu starcowi zapalczywością swego syna. Ot, masz jego zapalczywość!
— Kryminał! — ryczał stary — kat na was i pod miecz wasze głowy! Pomsty! Sprawiedliwości!...
— Ot, czegoście narobili! — rzekł pan Serafin, zwracając się do Bukojemskich.
— Mówilim, że lepiej od razu uciec — ozwał się Łukasz.
Lecz tymczasem nadbiegła pani Dzwonkowska z wódką gdańską i poczęła ją lać z flaszki w otwarte usta Marcyana. Ów zakrztusił się i zaraz otworzył oczy.
Ojciec przypadł ku niemu.
— Żyjesz! żyjesz? — zawołał z wybuchem dzikiej radości.
Lecz Marcyan nie mógł jeszcze dać odpowiedzi i leżał, jak wielki puchacz, który, postrzelon z rusznicy, padnie na grzbiet i dyszy na rozłożonych skrzydłach. Jednakże przytomność mu wracała a z nią i pamięć.