Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kany i przerażony, wspinał się na widok ludzi lub błyskawicznym ruchem zawracał w bok, tak, że zatrzymano go dopiero wówczas, gdy, zebrawszy się w sobie, gotował się do przeskoczenia płotu. Jeden z czeladzi porwał go za chmyza między uszami, drugi za chrapy, kilku za grzywę: nie mógł z takim ciężarem przeskoczyć i padł na przednie nogi; zerwał się wprawdzie zaraz, ale już nie próbował się wyrywać, tylko począł drżeć na całem ciele.
Zdjęto wówczas jeźdzca, który dlatego, jak się pokazało, nie zleciał, że miał nogi silnie pod końskim brzuchem skrępowane, i obdarto mu twarz z puchu. Ale pod puchem okazała się twarz całkiem pokryta gęstą smołą, tak, że rysów niepodobna było rozeznać. Jeździec dawał zresztą słabe oznaki życia, więc dopiero, gdy przyniesiono go na ganek, poznał go stary Krzepecki, poznał także pan Serafin i obaj krzyknęli z przerażeniem:
— Marcyan!
— A ten ci to paskudnik jest! — rzekł na to, dysząc, Mateusz Bukojemski — skaraliśmy go coś nie coś i przygnali tutaj, aby panna Sienińska wiedziała, że są jeszcze czułe dusze na świecie.
A pan Cypryanowicz aż porwał się za głowę:
— Jechał was sęk z takiemi czułemi duszami! zbóje jedni!
Poczem, zwróciwszy się do pani Dzwonkowskiej. która, nadbiegłszy wraz z innemi, żegnała się krzyżem świętym, zawołał:
— Wódki mu do gęby nalać, otrzeźwić — i do łóżka!
Uczynił się ruch i zamieszanie. Jedni skoczyli gotować łoże, inni po grzaną wodę, inni po wódkę, kilku obdzierało puch z Marcyana, w czem pomagał im stary Krzepecki, zgrzytając zębami i powtarzając: