Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ojcowsku, bo nieszczęśliwszych ludzi niema chyba na świecie.
— Prawda! prawda! — zawołali Łukasz i Mateusz.
A najmłodszy Jan, rozczulony wspomnieniami przebytych nieszczęść i winem, podniósł w górę ręce i zakrzyknął:
— Sieroty my Boże! Cóż nam na świecie pozostało?
— Nic, prócz miłości braterskiej — odpowiedział Marek.
I poczęli się ściskać, wylewając zarazem łzy rzewne, a potem ruszyli wszyscy do pana Serafina.
Marek pierwszy objął go za kolana.
— Ojcze, — mówił — opiekunie nasz pierworodny, nie miejcie do nas urazy. Pożyczycie nam jeszcze raz na zaciąg, to z łupów, da Bóg, oddamy; nie pożyczycie, — i tak dobrze — jeno się nie gniewajcie, jeno nam wybaczcie! Wybaczcie dla owej wielkiej amicycyi, którą dla waszego Stacha żywim, bo to wam szczerze powiem, że niechby kto na niego palec zakrzywił, tobyśmy go na szablach roznieśli! Nieprawdaż bracia najmilejsi? — na szablach!...
— Dawajcie go sam, takiego syna! — zawołali Mateusz, Łukasz i Jan.
A pan Cypryanowicz stanął przed nimi, przyłożył rękę do czoła i tak mówić począł:
— Gniewno mi — prawda! — ale jeszcze więcej smutno, niż gniewno. Bo gdy pomyślę, że takich jak wy wielu jest w tej Rzeczypospolitej — to mi się serce ściska i w duszy zadaję pytanie: zdoła-li ta matka nasza przy takich dzieciach oprzeć się wszystkim nawałnościom, które jej grożą? Wy mnie chcecie przepraszać i mojego przebaczenia wyglądacie? Ależ — na żywy Bóg! nie o mnie tu i nie o moje konie chodzi,