Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A bracia nuż po raz trzeci powtarzać:
— Zgrzeszylim, dobrodzieju! zgrzeszylim!...
Cypryanowicz począł chodzić wielkiemi krokami po izbie.
— To teraz rozumiem — rzekł — dlaczegoście nie przywieźli listu od Stacha. Pisał ci on mi, że was spotkały różne żałosne przygody i przepowiadał wasz powrót, w tej myśli, że będziecie potrzebowali pieniędzy na konie i rynsztunek, ale tego, jak się to skończy, nie mógł przewidzieć...
— Tak jest, dobrodzieju — odpowiedział Jan.
Tymczasem przyniesiono wino grzane, do którego bracia zabrali się z wielką ochotą, albowiem znużeni byli drogą. Niepokoiło ich jednak milczenie gospodarza, który wciąż chodził po komnacie z obliczem zasmuconem i surowem. Więc Marek znów począł mówić:
— Pytasz się waszmość dobrodziej o konie stanisławowe? Dwa ochwaciły się, nim dojechaliśmy do Grójca, bośmy jechali wciąż wskok i w czasie okrutnego wichru. Przedaliśmy je za byle co Żydom-furmanom, bo i tak nic by już z nich nie było, a nie mieliśmy ani szeląga przy duszy, ile że z przyczyny nagłej ucieczki nie miał Stanisław czasu nas wspomódz. Pokrzepiwszy się tedy coś niecoś, jechaliśmy dalej po dwóch na jednym koniu. Ale to jegomość rozumie! Pokaże się z przeciwka na drodze jaki szlachcic i zaraz się w boki bierze: „Cóż to (pyta) za hierozolimska ślachta?“ A my z tej okrutnej żałości to już byliśmy na wszystko gotowi. Więc ciągle zwady, bójki! Aż w Białobrzegach, dla miłego spokoju przedaliśmy i te ostatnie dwie szkapy; kto zaś się dziwował, że idziem piechotą, temu odpowiadaliśmy, że to wedle ślubu pobożnego... Już też, mój jegomość! wybaczcie nam po