Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/487

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ręce, zająć całą szerokość pomostu i śpiewać chórem; chcesz się przedrzemać, ani mowy o tem, gdyż nagle uszy rozdziera ci takie wycie, jakby na statek napadła cała horda ludożerców. Z krzesłami — rozpacz! Wybrałeś sobie miejsce cieniste, rozkoszne, przylepiłeś bilet na krzesełku i myślisz, że ci go nikt nie zajmie. Gdzietam! Ledwieś się ruszył, siadło pięcioro; wróciwszy, nie znajdziesz nietylko biletu, ale i krzesła — a raczej znajdziesz je gdzieś w kącie, o sto kroków dalej, na drugim końcu statku. Prócz tego tłok na pokładzie ustawiczny, albowiem za dziećmi chodzą obok matek i nianie: czarne, czekoladowe, żółte, rodem z Réunion, z St. Maurice, z Madagaskaru, z Seszelów i Comoro. Nawołują one dzieci we wszelkich możliwych dyalektach murzyńskich, z czego czyni się wieża Babel, od której głowa pęka.
Nie wierzę w ludzi, którzy naprawdę nie lubią dzieci, kto zaś ma swoje, ten zawsze gotów rozczulać się nad cudzemi — ale że aniołeczki, zwłaszcza, gdy ich większa liczba znajdzie się razem w ciasnocie, bywają czasem mocno dokuczliwe, temu zaprzeczyć się nie da. Utrapienie bywało z niemi takie, że ludzie o powiększonych śledzionach wpadali chwilami w rozpacz