Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed nią nie można. Wiadomo, że Napoleon mało się nie utopił w czasie jednego z takich przypływów.
Całe zalewisko wygląda w czasie pełni wód, jak wielkie jezioro, ograniczone kręgiem wzgórz. Owe wyniosłości pokrywa mgła oddalenia, przez co w dnie pogodne wydają się ciemno-błękitne, a raczej jakby subtelnym błękitnym muślinem przysłonięte. O zachodzie stają się coraz wyraźniejsze, omaszczone na czubach złotem i purpurą, na skłonach liliowe, powiewne, delikatne. Potem bledną i gasną w mroku.
Wzgórza te mają swój urok, wznoszą się bowiem, jakby mury na granicy życia i śmierci. Tu na dole miasto, port, grobla, ruch statków, pociągów i łodzi — tam wieczne milczenie. Nikt tam nie chodzi, bo niema po co. Tam zaczyna się kraina skał i pustych wydm. Może gdzieniegdzie porasta je wrzos czerwony, może tu i owdzie róża jerychońska wychyla zeschłe gałązki z pod piasku, zresztą ni drzewa, ni krzaka, ni kropli wody; ogromne przestrzenie zupełnie głuche i niepokojące w swej głuszy, bo mimowoli nasuwa się pytanie, na co one istnieją, na co zdał się ich ogrom i komu one świadczą? Jest w nich jakby jakaś ślepa bezcelowość i trudno