Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na ich widok oprzeć się myśli, że nie świat istnieje dla życia, ale że ono czepia się tylko tam, gdzie wypadkowo uczepić się może — jak pleśń.
Kto naprzykład choć raz w życiu patrzył z obserwatoryum przez teleskop na księżyc, ten łatwo sobie przypomni, jak bardzo pognębiają myśl ludzką owe pola księżycowe, umarłe, a tak poszarpane, tak dziko bezładne, jakby skonały w konwulsyach. Owóż wzgórza suezkie, widziane zwłaszcza w nocy, w zielonawem, zimnem świetle, wyglądają zupełnie, jak odłam tych pól.
Później przekonałem się, że oba brzegi morza Czerwonego, i dalej jeszcze: wybrzeża zatoki Adeńskiej, aż do przylądka Guardafui, czynią podobne wrażenie martwoty.
Lecz w dzień słychać u podnóża wzgórz świst lokomotyw, którym odpowiadają z portu rykiem wielkie parowce. Piaski półwyspu Synai świecą się wesoło w słońcu. Po niebieskiej wstędze kanału mkną w tę i tamtą stronę łodzie, lub feluki arabskie, podobne zdala do stad dzikich kaczek albo gęsi. Czasem przesunie się parowiec, ogromny, jak wieloryb. Okrągłe jego okna świecą w blasku, jakby z pod równika wiózł tuziny słońc na sprzedaż do zimnych krajów, a z ko-