Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jęcie snu i spoczynku, więc ten nocny ruch, to szarpanie się fal, wydaje się jakby męką i zarazem skargą żywiołu, któremu nigdy spocząć nie wolno.
Deszcz obfity spędził mnie z pokładu i nie pozwolił zobaczyć Stromboli. Ranek zastał nas już w cieśninie Messyńskiej. Dzień blady i chłodny. Brzeg sycylijski przedstawia się szaro i smutnie, bo gdy słońca brak, wszystko jest smutne, a tej zimy niema zawiele słońca nawet w Egipcie. Jeden promień — a owa Sycylia zagrałaby odrazu, Bóg wie, ilu barwami! Mgła zniża horyzont i przypłaszcza nawet góry. Przypomina mi się urywek, raczej ułamek tylko, z „Wandy“ Deotymy:

„Póki serce nie kochało,
„Życie jest jak okolica,
„Której słońce nie oświeca.
„Może ona i wspaniała,
„Cóż, gdy noc z niej farbę starła?
„Ziemia leży, jak umarła.

„Lecz niech tylko zorza w dali
„Porozrywa chmur spowiela,
„Każdy pyłek się zapali
„Nieśmiertelną Iskrą życia.
„Wszystkie barwy świt odnowi,
„Wszystkie kształty dzień wyciosa.
„Cóż się stało obrazowi? —
„Słońce weszło na niebiosa!“