Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wykwintne damy siedziały u krągłego stołu, pośrodku salonu, rozkładając po dywanie szerokie treny swych jedwabnych toalet. Usta ich poruszały się żywo w rozmowie, której cechą główną było, że żadna nie wiedziała, co sama mówi, ni słyszała odpowiedzi sąsiadek. Rej tu wodziła żona właściciela dóbr o grenadjerskiej postawie, w zielonym atlasie z koronkami, która wróciła niedawno z Kopenhagi i rozpowiadała, co widziała i czego doświadczyła. Tylko drobna, szczupła żona weterynarza siedziała w milczeniu, zapatrzona przed siebie taką miną, jakby myśli jej nie mogły się oderwać od domu i dzieci. Złożyła ręce na kolanach i zdawało się, że lada chwila spadnie z fotelu, wyczerpana znużeniem i czuwaniem po nocach. Jakby z umysłu obrała miejsce za korpulentną żoną nauczyciela Mortensena, w tym celu, by blask zachodu niezbyt jaskrawo i szyderczo oświecał jej przedwcześnie postarzałą twarz, oraz zniszczoną, jedwabną suknię, staromodnie skrojoną, o nazbyt obszernym staniku, świadczącym jak ponętnie pulchną była w młodości. Od czasu do czasu rzucała frasobliwe spojrzenia na męża, który, stojąc pod piecem, rozglądał się wokół z miną wyzywającą, jakby z góry odsunąć chciał od siebie przypuszczenie, że czuje odór benzyny, który, ulatując z jego mocno wyświechtanego surduta, przepajał ten kąt pokoju, w którym się znajdował. Wrócił późnym dopiero rankiem z chrztu dziecka pewnego chłopa z sąsiedniej parafji, a na nieuwłoszonych częściach jego twarzy widniały dotąd wyraźne pamiątki tarapatów nocnych, w postaci czerwonych plam, świadczące dowodnie
, że dziecko chrzczono nie samą jeno wodą.