Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rarghilda nie była tak chłodna z natury, jak wyglądała z pozoru i jakby o tem świadczyło jej postępowanie, przeciwnie pobudliwa była jak ojciec i odziedziczyła gorącą jego krew. Dlatego jednak właśnie kapelan był jej zbyt eteryczny, czuła swą nad nim przewagę i gniewało ją, ile razy, jak tego naprzyklad poranku, pod wpływem nudy, odrzucała zbyt wiele dostojeństwa swego w rozmowie z tym jedynym towarzyszem. Emanuel ze swej strony marzył tak górnie o przyszłości, tak wysoko spozierał ponad głowę tej podufałej w sobie damy, że nie istniała dlań ni na jedną chwilę.

Emanuel wyszedł furtką na skraju plebańskiego parku, wiodącą w szczere pole. Był to punkt najwyżej położony całej okolicy, tak zwany, „plebański wzgórek,“ skąd widok słał się milami wokół. Gdzie spojrzyć, wszędzie widniały jasno-zielone łany żyta, lśniące w słońcu, pośród ciemniejących ugorzysk. Nad bagnami i mokradliskami falowały mgły, z kanałów i marglowisk unosił się opar, a całą okolicę przepajało rodzajno-wilgne, wiosną pachnące powietrze, brzmiące ćwierkotem ptaków i przelśnione słońcem. Miało się wrażenie, że lada dzień lato może wkroczyć uroczystym pochodem.
Emanuel kroczył ścieżką wiodącą przez pola ku fiordowi. Tutaj to właśnie odbywała swe dorywcze, wieczorne przechadzki Ranghilda. Nie myślał jednak o tem i nie dlatego to ścieżka ta stała się z biegiem czasu jego ulubionem miejscem. Oboje ją wybrali, gdyż tutaj czuli się najlepiej zabezpieczonymi od intruzów. Samotnikom dobrze było tu, gdzie pośród roztoczy pól, zrzadka jeno