Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/548

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pod drzwiami, zjawiła się matka z chorem dzieckiem w ramionach, chcąc by je Emanuel dotknął ręką. Wójt nie mógł jej dać rady. Wrzeszczała, że go musi zobaczyć, a gdy pojazd ruszył, chwytała się kół, wołając że musi uratować od śmierci jej dziecko.
— O, tak — powiedziała w zadumie panna Ranghilda, gdy skończył — wywierał on wpływ wielki i przedziwny na umysły niektórych ludzi.
— Jest to wpływ, który naiwność upiększa łatwo wiernością, a ogarnia niestety dusze chwiejne, czyniąc z ludzi jak Emanuel Hansted, najniebezpieczniejsze dla społeczeństwa osoby.
— Tak go pan na serjo sądzisz? Przecież szkodził zawsze głównie samemu sobie.
— To przyznać trzeba. Całe zło leży w tem, że bierzemy zbyt poważnie zjawiska tego rodzaju, miast patrzyć na nie ze strony humorystycznej. W gruncie rzeczy jest to może największy brak człowieka współczesnego, że nie odczuwa śmieszności. Całe życie Emanuela Hansteda to właściwie farsa z mnóstwem płytkich scen. Z zupełnem prawem można by na grobie jego kiedyś napisać: — Tu spoczywa następca Don Quichota, nazwiskiem Emanuel Hanstedt, który urodzony, by być uczciwym kapłanem, miał się za proroka i świętego. Dlatego ubierał się w odzież pastuszą, a każdy pomysł swój brał za specjalne wołanie niebiosów. Zniszczył, co mu tylko wpadło w rękę, opuścił żonę, zaniedbał dzieci, a mimo to do ostatniej chwili uważał się za wybrańca Opatrzności, który ma przygotować tysiąc letnie królestwo boże na ziemi i ogłosić sąd boży nad rodzajem ludzkim.
— Surowy to sąd. Zapominasz pan, że był synem swej matki.