Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dano imię zmarłej jego żony i zwano go „Maren,“ a natomiast nieboszczce przyznano (nie bez podstawy) imię męża, to jest Rasmus. I dziś też otaczało go czterech czy pięciu dziarskich chłopaków, którzy stali z rękami w kieszeniach i śmiali się wesoło.
— Powiedzno, Maren, — zaczął jeden — co słychać właściwie z tą waszą pastorówną i kapelanem? Myślę, że się nagapili na siebie dosyć, by nareszcie dojść do postanowienia!
— Powiem ci coś! — odparł drugi, oparty niedbale o bramę kościoła — Pomiędzy ludźmi z wielkiego świata tak prędko nie dochodzi do końca. Te panny podobne są do kur. Muszą zawsze trochę pokręcić zadkiem, zanim nabiorą gustu. Prawda, Maren...gadajże!
Woźnica siedział bez ruchu na swym wyniosłym koźle i patrzył przed siebie, ponad końskie uszy. Milczał, albowiem uważał za rzecz niemożliwą, by osoba, piastująca, jak on, godność duchowną, wdawała się z hołotą bluźnierców, drwiących z woźnicy plebańskiego i wyrażających się tak świętokradzko o pannie Ranghildzie.
W tej chwili zamilkł śpiew, otwarły się drzwi zboru i ludzie zaczęli wychodzić.
Mężczyźni gromadzili się powoli, niedaleko wyjścia. Pośród nich jeden budził ogólne zainteresowanie. Był to człowiek lat średnich, ubrany po chłopsku, wysoki, chudy nieco pochylony, o długich, obwisłych ramionach i zadziwiająco małej głowie. Ta mała, nieco przypłaszczona głowa posiadała twarz iście kocią, sprytną, badawczą, o oczach w czerwonych obwódkach i rzadkiej, rudawej brodzie. Wszyscy niemal mężczyźni zbliżali się doń z powitaniem, a podając dłoń, spoglądali nań jedno-