Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stary, zardzewiały dzwon wieżowy, którego głębokie, basowe tony rozbrzmiewały lisom, włóczącym się pośród cierniowych krzaków, owcom samegoż kościelnego, pasącym się melancholijnie pod murem kościelnym, a czasem też samotnemu rybakowi, przesuwającemu się w czółnie, wzdłuż spadzistych brzegów.
W niedzielę natomiast, a zwłaszcza w wielkie święta wrzało tu życie i pociągały oczy miłe obrazy. Drogą od Skibberupu wiodącą płynęła fala odświętnie przybranych piechurów i toczyły się pięknie wyczyszczone pojazdy, zaś wokół przylądka żeglowały rodziny rybaków, lądując u wielkich złomów skalnych pobrzeża, skąd mężczyźni na ramionach wynosili na ląd kobiety. Kobiety miały na głowach czarne kapelusze, używane na nabożeństwa, a w rękach wieńce z mchu, lub krzyże z kwiatów uplecione, które kładły na zniszczonych grobach, potem zaś szły gęsiego do kościoła. W załomie muru kościelnego stał na straży „kościotrup,“ z oczyma wlepionemi w gościniec vejlbijski, którym przybywał zawsze powóz proboszcza, a skoro tylko pośród wzgórz ukazało się wypukłe pudło plebańskiej karety, biegł wielkiemi krokami poprzez groby i znikał w wieży. Potem kierowali się też zwolna do wnętrza rozmawiający dotąd grupami mężczyźni, by tam zająć miejsca, nabożnie pokaszliwując i wycierając nosy, a z wieży zaczynał tętnić dzwon tak silnie, że drżały, zda się, od jego uderzeń stare, grube mury.
Wszystko to było już teraz jeno napoły zapomnianą legendą. Od czasu objęcia urzędu w parafji przez proboszcza Tönnesena, stał niejednokrotnie pustką stary kościół nawet w dni świąteczne, zardzewiały dzwon tętnił ponad bezludną drogą,