Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/497

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oczywiście... wie, że ludzie niepotrzebnie robią tyle hałasu. Nie masz pojęcia, jakie panuje podniecenie! Cóż w tem zresztą dziwnego?
Znowu nastała cisza.
— Czyś był w Sandindze, by widzieć się z Emanuelem? — spytała wkońcu.
Tkacz patrzył na nią przez chwilę, przymknąwszy jedno oko. Zdawał się rozważać, co jej ma powiedzieć.
— Nie widziałem go wcale... — rzekł nie mówiłem z nim, ale widziałem twe dzieci, Hansino.
Hansina drgnęła.
— Jedna... Sigrid jej na imię, prawda... siedziała na kamieniu nad wodą, a pod płotem ogrodu stała Dagny i płakało biedactwo. Radbym był zresztą pomówić z Emanuelem. Wkońcu musimy bowiem przyznać my, Skibberupacy, żeśmy z nim nie postąpili jak należy. Przyszedłem do przekonania, że jak pokazały czasy ostatnie, miał w niejednym rację. Zwłaszcza spostrzegłem, jak mi to nieraz przychodziło już do głowy, że Emanuel posiada wielki dar proroczego odgadywania przyszłości... Cóż ty na to, Hansino?
Milczała dalej.
Zaczął tedy opowiadać! Powziął zamiar pozyskać ją w sposób ostrożny dla ułożonego już planu, opartego o zasadę: zło złem zwalczać trzeba. Chciał poprostu wywołać ponownie we wsi nastrój przychylny dla Emanuela i użyć go jako lekarstwo niebiańskie. Chciał zniweczyć rozwielmożnione szaleństwo pietystycznę przez doprowadzenie go do samobójstwa. Ale Hansina nie odpowiadała, przeto uznał, że nie należy nalegać, wstał i pożegnał ją.