Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/496

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobry wieczór, Hansino! — powiedział, nie wchodząc do izby — Przechodziłem pod domem i, zobaczywszy światło, chciałem spytać co u was słychać. Jakże się ma matka?
Hansina odparła spokojnie napozór:
— Ciągle tak samo. Leży cicho, jęczy trochę i drzemie. To dla niej najlepsze. Ale proszę wejdźże, Hansenie, jeśli wola!
— Hm... trochę późno! — zauważył, rozglądając się wokół.
— A późno! — odparła, czyszcząc drżącą jeszcze dłonią knot świecy. Potem siadła i wzięła do rąk motek.
Tkacz zamknął wreszcie za sobą drzwi, wytarł pod piecem nos palcami i zajął miejsce na ławie u górnego końca stołu.
W alkowie ucichło w tej chwili, a ręka staruszki starała się omackiem rozsunąć firanki. Ale próba nie powiodła się i zaraz wróciło urywane pojękiwanie.
— Przynoszę ci pozdrowienie z Sandingi! — rzekł tkacz, ocierając palce w czerwono-kratkowaną chustkę i opierając łokcie na kolanach — Zrobiłem tam małą wycieczkę, by się dowiedzieć co słychać, bowiem mnóstwo doszło stamtąd w czasach ostatnich dziwnych wieści.
Nastała cisza.
— Coś niesłychanego, co on... to znaczy Emanuel... tam wyprawia... Uczynił nowy cud, uleczył pijanicę na skraju wsi, nad morzem.
— Tak? — rzekła krótko.
— Musiał ci o tem, myślę pisać, bo wszakże dostajesz od niego ciągle listy...
— Nie wspomniał o tem.