Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/491

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rysował się majestatycznie na sino-szarem tle nieba, a postawa jego i krok nabrały w tem otoczeniu cech dostojeństwa wielkiego.
Pojęła teraz, dlaczego rybacy porównują go do Chrystusa sandingskiego kościoła. Nie brakło mu nawet nimbu. Dziwnym zbiegiem okoliczności słońce mieściło się za nim na wysokości jego głowy, przeświecając przez chmury bladą, matową tarczą.
— Teraz, zda się, dobrze związane! — zawołał pater, wstając po dokonaniu czynu.
Ranghilda stała jak skamieniała, chociaż postać Emanuela znikła pod horyzontem. Wpatrywała się w miejsce, kędy odszedł spojrzeniem, zrazu zdumionem, potem zaś przerażonem.
— Powiedz mi pan, pastorze... — zaczęła, kładąc drżącą dłoń na jego ramieniu, — ...powiedz mi pan, czy nagle zwarjowałam, czy tak jest w istocie. Spójrz pan i powiedz, żali widzisz także trzy słońca na niebie...?
— Co pani powiada? Trzy słońca?
— Tak!... Tu... tu... i tu!
— Prawda! Ma pani rację... ma pani zupełną rację... — wykrzyknął.
Tak było rzeczywiście. Po obu stronach słońca, w znacznej odeń odległości widniały na chmurach dwie świetlne plamy wielkości księżyca, nieco tylko bledsze od słońca i na brzegach tęczowo zabarwione.
— Jakieś czary są w tem wszystkiem! — krzyknęła, nie panując nad sobą — Dokądże mnie to pan zawiodłeś? A cóż znaczy ten ogromny czarny krzyż? — wołała z coraz większem przestrachem, ujrzawszy sygnał morski na szczycie wzgórza, z którego zszedł Emanuel — Wygląda to na Golgotę! Chodźmy stąd, słyszysz pan! Nie chcę tu być!