Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/490

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przerwał mu lekki okrzyk Ranghildy, która nagle przystanęła twierdząc, że ją coś ukąsiło w nogę.
Okazało się jednak, że była to jeno gałązka wrzosu, która, musnąwszy jej kostkę, rozwiązała sznurowadło pantofelka.
— Proszę się uspokoić! — zawołał pastor, rad z przerwy i możności zmiany tematu — Życiu pani nic nie zagraża. Muszę tylko zostać lekarzem pani i podjąć niezbędną operację, mianowicie związać sznurowadło.
— Bardzo będę wdzięczną...
Dostojny galant kląkł przed nią po rycersku wśród drogi i zaczął manipulować, ale nie mógł dojść do końca, czy to z powodu grubych swych palców, czy też chęci jak najdłuższego delektowania się widokiem wąskiej stopki kobiecej w przejrzystej ponczoszce.
Nagle spostrzegła Ranghilda postać rysującą się w pewnej odległości ciemno na zachmurzonem już teraz niebie. Był to podobny do cienia mężczyzna, kroczący zwolna ze zwieszoną głową zboczem wzgórza, poza sygnałem morskim.
— Czy może za silnie ściągnąłem? — spytał pater, czując, że drgnęła.
— Nie, nie... — odparła, opanowując się szybko i nie spuszczając oczu z postaci majaczającej w dali, gdzie niebo spływało we mgle z ziemią.
Nie zdziwiła się widokiem Emanuela, ale działaniem jego niespodziewanem. Odpowiadał on doskonale onym pustym, milczącym rozłogom i samotnym wzgórzom zdala od świata położonym. Wydał jej się dziwnym, nieziemskim i niesłychanie stylowym. Czyliż jednak był to on sam? Czynił wrażenie bezcielesnego ducha i giganta jednocześnie.