Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/479

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się mieni, który przez czas pewien był parobkiem u Emanuela Hansteda w Vejlby i ciągle pisał artykuły do gazet. Został potem mówcą misyjnym, a ciągle siedział nad książkami. Wkońcu wynalazł tę religję, która ma być pono doskonałą... tak powiadają ludzie.
— Cóż w niej jest nowego?
— No, proszę pani, to nie każdy zgadnie. Podobno jest tam jakaś inna formuła chrztu.
— Bóg, to cierpliwa osoba! — rzekła panna Katinka.
— Słuszne słowo, panno Gude! — przyznał tkacz i zamyślił się na chwilę. Potem na twarz mu wybiegł uśmiech i powiedział:
— A cóż słychać z tutejszym nowym prorokiem? Doszły nas dziwne wieści. Podobno zaczyna czynić cuda?
— Nic o tem nie słyszałam.
— Tak, tak... okiełznał pono tę waszą czarną Trinę... a to chybą cud prawdziwy. Także nawrócił od pijaństwa pewnego starca we wsi, a to w ten sposób, że przeszedł tylko obok niego, nie rzekłszy słowa.
— Opowiadają o tem! — przyznała.
— Zaprawdę, dziwne to czasy, w których żyjemy, panno Gude. Człowiek drapie się po głowie, nie wiedząc zgoła co ma myśleć.
Zaczęli rozmawiać o Emanuelu. Przebywał w tej okolicy parę zaledwo tygodni, a mówiono jeno o nim. Mimo odosobnienia w jakiem żył, podniecił pewną część ludności do formalnego powstania. Zrazu śmiano się z klasztornego życia jego i poszczenia nawet w pewne dni, by ujść pokus. Na uniwersytecie przebąkiwano wprost, że zwarjował. Nagle