Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gich, prostych szeregach. Nie ruszały się wcale, ale opuściwszy głowy, wygiąwszy grzbiet w łuk i przymknąwszy oczy, pozwalały cierpliwie spływać po sobie strugom wody. Niebawem powóz wjechał w jałowiznę, gdzie pasły się kudłate jałówki i byczki, na chudych łączkach, okrytych jeno mnóstwem jaskrawego kwiecia. W powietrzu krążyły, wrzeszcząc, mewy, świadczące o pobliżu morza, którego wybrzeże ukazało się też zaraz. Podróżni zobaczyli szereg małych chat rybackich, pokaźniejszych zagród chłopskich i wreszcie czerwoną dachówką kryty, tak zwany hotel sandingski.
Miejscowość ta zyskała w ostatnich latach pewnego rodzaju rozgłos, przynajmniej w dziennikach. Zbudowano kolej w tej części kraju, przezco zapadły dawniej kąt został jako tako połączony z resztą świata i stolicą. Okoliczność ta napełniła miejscowego szynkarza wielką pychą i postanowił pozyskać dla wioski sławę miejsca kąpielowego. Każdej wiosny jawiły się w dziennikach krzykliwe ogłoszenia, zwracające uwagę szanownej publiczności na ten „pierwszorzędny“ zakład kuracyjny, oraz ma romantycznie fantastyczną przyrodę tej miejscowości. Rezultat był taki, że sprytny szynkarz zdołał w istocie zwabić w latach ostatnich z tuzin postrzelonych Kopenhagczyków, którzy wałęsali się po wybrzeżu, a co wieczora stawali rzędem nad wodą, podziwiając nabożnie zachód słońca. Atoli landara nie zatrzymała się przed „Hotelem Kattegatt“, jak szumnie brzmiał tytuł szynkowni, ale skręciła na lewo, ku wielkiej i porządnie utrzymanej zagrodzie chłopskiej, już poza wsią niemal widniejącej. Wywieszona w tej chwili flaga oznajmiła, że oczekiwano tam gości.