Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/423

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wrzaskliwy śpiew dzieci pod wodzą tremolującego upojnie basu nauczyciela.
Gdy powóz mijał budynek główny, zjawił się w drzwiach nauczyciel Povelsen we własnej osobie, wypełniając je całe swą personą. Trzymał w ręku śpiewnik i, nie przestając przewodzić chórowi, zagapił się na pojazd, wlepiając weń oczy, aż znikł w oparze deszczowej szarugi.
— Kto to jechał, Jergönie Hansen? — spytał grubego chłopa, który się ukazał w drzwiach szopy, po drugiej stronie drogi położonej.
Jörgen Hansen czyścił długo i starannie fajkę, zanim się zebrał na odpowiedź. Zrobił poważną minę, a potem rzekł tak czule, jakby szło o zwierzenie tajemnicy serdecznej:
— Ano... jak mi Bóg miły, nie wiem, Povelsenie. Coprawda, szkapy są Ole Olsena, wiesz, tego z górnej wsi...
— Tak i ja pomyślałem, szkapy są jego, a zaś nowy powóz to własność szynkarza. Ale idzie o to, kto siedział w środku?
— Ano, jak mi Bóg miły, nie wiem... nie wiem, Povelsenie... nie mogę tego wiedzieć. Może to byli letnicy, których się tam spodziewają we wsi... któż wie?
— Acha! Teraz już dobrze... to byli pewnie letnicy... Niedawno także przybyło kilku... Któryś cierpiał za nas rany...
Podjął na nowo melodje hymnu, śpiewanego przez dzieci, i wrócił do izby szkolnej.
Tymczasem stara landara człapała dalej płaską zupełnie drogą, wijącą się w kierunku północnym brzegiem małego potoczku, który przecinał rozległą równię. Wszędzie stały krase, czerwone krowy w dłu-