Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo! zawołała — Ona była taka piękna! Prawda mamo?
— Prawda... — przyznała.
— Mamo! Gdybym nigdy nie walała sukienek i nigdy nie mówiła brzydkich słów, czy mogłabym, gdy dorosnę, zostać taką śliczną panią? Powiedz mamo!
Hansina milczała chwilę.
— O, pewnie... mogłabyś... — odrzekła wreszcie zadumana.

Emanuel odczuwał w czasach ostatnich coraz to większą potrzebę samotności, zszedł tedy z drogi bitej i ruszył ścieżkami i miedzami pól, w kierunku bagien. Na uboczu leżące osiedle najbiedniejszej ludności gminy było środowiskiem stałego niepokoju i przedmiotem jego troski. Mimo ofiar osobistych i tego, co zdziałał przy pomocy zarządu gminnego, nic się tu jakoś nie zmieniło na lepsze. Daremne były siedmioletnie wysiłki obudzenia w tych nieszczęsnych mieszkańcach walących się lepianek z gliny jakichkolwiek uczuć ludzkich, czy godności człowieczej. Przeciwnie, szło tu coraz to gorzej i nigdy może nie uskarżano się tak jak teraz na kradzieże nocne po polach i blicharniach płótna, dokonywane przez ową ludność z nad bagien, której ani dobre słowo, ani zapłata nie mogły skłonić do pracy.
Emanuel kroczył zwolna, tak zatopiony w myślach, że drgnął, ujrzawszy w pewnej odległości przed sobą jakiegoś człowieka, a niepokój nie znikł, gdy poznał skulonego jak zawsze, nienaturalnego, długonogiego tkacza Hansena.