Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziewczynka upuściła robotę na kolana, przekrzywiła głowę i zapatrzyła się w sufit. Po chwili podeszła do matki, oparła o nią i spytała cicho:
— Mamo, czy pamiętasz jeszcze tę śliczną panią, która tu była niedawno i bawiła się ze mną w ogrodzie?
— Tak, moje dziecko. Ciągle przecież o niej wspominasz.
— Mamo, ona powiedziała, żebym przyjechała do niej, do Kopenhagi, a wtedy da mi tę wielką lalkę... Powiedziała, że mogłabym u niej zostać na zawsze... I pokój dla lalek też bym dostała... tak mówiła...
— Tego chyba powiedzieć nie mogła! — odparła Hansina i spojrzała karcąco na córkę — Znowu mówisz, Sigrid, coś, czego nie było wcale...
Policzki dziewczynki zalała krew, a oczy opadły na ziemię.
— Nie zaszkodziłoby zresztą, — dodała po chwili Hansina — byś na czas pewien poszła z domu. Oduczyłabyś się walać sukienek i gadać szkaradne słowa.
Małej przypomniało to karę więzienia, zaczerwieniona jeszcze bardziej, podszedłszy wolnym krokiem do stołeczka pod oknem, siadła w pokorze.
Przez czas pewien trwała cisza. Słychać było tylko uderzanie much o szyby z zewnątrz i szelest szczotki Abelony w kuchni.
— Mamo! — ozwała się znów cicho Sigrid — A gdybym już nigdy nie walała sukienek, ani nie mówiła brzydkich słów, czy mogłabym wtedy jechać do Kopenhagi?
Hansina nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Czyż tak bardzo tęsknisz za ową panią?