Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stanęła w pewnem oddaleniu, z rękami na wydatnym brzuchu, i powtarzała bez końca okrzyki, z zachwytem oglądając przybyłego od stóp do głowy.
Zakłopotany potrochu temi oględzinami, spytał zaraz, jak się ma chory.
Ale ona nie mogła opanować radosnego zdumienia, ani też oderwać odeń oczu. Dopiero uczuwszy, że mąż ją pociągnął kilka razy za spódnicę, odpowiedziała na pytanie kapelana:
— Dziękuję za łaskawą pamięć! rzekła zgoła innym tonem, spojrzawszy ku przymkniętym jeno drzwiom — Dzięki Bogu, trochę się polepszyło. Ale w południe było bardzo źle, że zaś burza sfolgowała nieco, uważaliśmy, że dobrze będzie posłać po proboszcza. Chociaż trzeba było dać spokój, bo jak się zdaje niebezpieczeństwo minęło, a nie jest to żadna przyjemność dla proboszcza tłuc się taki kawał po pustkowiu, nocą i przy psiem powietrzu...
— O, to najmniejsza rzecz, — przerwał jej kapelan — ja nie zważam na tego rodzaju drobnostki. Proszę mnie wzywać wedle potrzeby, zawsze gotów będę... A teraz jeśli wszystko z chorym w porządku... czyżbyśmy nie powinni?...
Kobiecina otwarła ostrożnie drzwi bocznej, położonej o jeden schód niżej od izby mieszkalnej, podłużnej, słabo oświetlonej komory i wszyscy troje weszli, stąpając zcicha. U wezgłowia szerokiego łoża, zajmującego całą krótszą ścianę, widniał mały stolik z lampką nocną, flaszką lekarstwa i grubym śpiewnikiem. W łóżku leżała ciemno włosa dziewczyna, z zapadłemi głęboko, zamkniętemi oczyma, a policzki jej pałały żarem gorączki.
Kapelan obrócił się zmieszany i spytał:
— Cóż to... cóż to znaczy?