Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z strzępiastą, szronem przyprószoną czupryną, w mosiężnych, okrytych grynszpanem okularach na szerokim, kartoflastym nosie. Człowiek ten siedział tu i czytał jakieś pismo, które teraz, widocznie zmieszany, schował pod stół. Nagle przyszły mu na myśl okulary, zerwał je przeto porywczo z oczu i wyglądał przytem tak, jakby został przychwycony na jakimś niedorzecznym uczynku. Zbliżył się do rzekomego proboszcza, ale wpół drogi skoczył wstecz przerażony, otwarł usta i zagapił się osłupiały na nieznanego człowieka, który stojąc u drzwi witał go życzliwie.
— Proszę się nie bać! — rzekł kapelan, podchodząc — Jestem zastępcą proboszcza, jestem jego kapelanem i z jego to przybywam polecenia.
W tej chwili otwarto drzwi stancji bocznej i ukazała się koścista kobieta średnich lat, o szpakowatych włosach i jasnych, wypukłych oczach. Zatrzymała się również oniemiała z podziwu, mierząc młodego księdza niezbyt życzliwem spojrzeniem. Nagle jednak twarz jej błysła uśmiechem i zbliżając się bez zakłopotania, podała kapelanowi mięsistą dłoń. Potem rzekła szczególnie miękkim i serdecznym głosem:
— Czyż możliwe?... Czy to ksiądz jest naszym nowym kapelanem? Ach, w takim razie witamy, witamy z całego serca... Ani we śnie coś podobnego nie przyszło by mi do głowy! Ksiądz kapelan fatygował się... No to dobrze, to bardzo dobrze... Czyż naprawdę będziemy mieli pana za pastora... Tak ksiądz wygląda... Właśnie go sobie w ten sposób wyobrażałam... Doskonale, bardzo się cieszę...