Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Emanuel tymczasem wiercił go spojrzeniem, jakby chciał zmusić do uwierzenia w siłę organizmu malca.
— Ano pewnie... — rzekł wreszcie — silny organizm dopuszcza pewną nadzieję... oczywiście...
Jak lekarz przewidział, dni następnych nie zaszło pogorszenie w stanie dziecka. Chłopak leżał zazwyczaj pogrążony w głębokim śnie, wywołanym działaniem piżma, nic nie jedząc i nie reagując wcale na otoczenie. Tylko w chwilach, gdy dotykano opaski na uchu, jawił się na bezkrwistych wargach cień uśmiechu, jakby chciał zapewnić swym zwyczajem, że go „nic, a nic nie boli.“ Pozatem twarz jego nie miała żadnego wyrazu, a życie zdawało się niknąć zwolna w półroztwartych źrenicach.
Hansina pielęgnowała syna po całych dniach i nocach, spokojna i opanowana całkiem. Od pierwszych zaraz kurczów oswoiła się zupełnie z myślą, że straci dziecko. Emanuel natomiast zachował do końca nadzieję ocalenia. Nie przestał wierzyć w odporność organizmu syna i potęgę modlitwy swej nawet wówczas, gdy mu lekarz w oględny sposób zapowiedział rychły skon malca. W każdym błysku wracającego życia na twarzy chłopca dopatrywał się znaku, że go niebo wysłuchało, dopiero gdy nadeszły nieomylne objawy konania, opuściły go siły i popadł w bezgraniczną rozpacz. Siadywał godzinami przy łóżku syna i płakał, tak że Hansina zaczęła się obawiać o jego zmysły. Zatrzymano, o ile się dało, wszelką robotę w domu i w polu, gdyż każdy odgłos z zewnątrz zwiększał ból Emanuela. Sam zażądał zamknięcia bram i drzwi i nie wpuszczał najbliższych nawet przy-