Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

piero budzić ludzi w pobliżu mieszkających i z ich pomocą dobywać go na drogę. Spojrzawszy jeno na dziecko, lekarz dał mu, nie badając wiele, proszek zawierający piżmo, a chłopak uspokoił się prawie natychmiast. Stężałe dotąd ciało wiotczało zwolna, opadły powieki i przyszedł sen. Wszyscy troje siedzieli przez czas jakiś u łoża biedactwa, patrząc jak na wykrzywioną twarz jego wraca zwyczajny wyraz podległej cierpliwości. Lampka migotała bliska zagaśnięcia, a w pokoju zapanował nastrój kaplicy cmentarnej. Zamierający płomień rzucał bladą poświatę na biel pościeli i twarze siedzących przy łóżku. Na dworze świtać zaczęło, a sinawe światło dnia narysowało na spuszczonych storach dwa wielkie krzyże ram okiennych.
Emanuel, wzburzony bardzo w ciągu godzin ostatnich, siedział teraz z ręką Hansiny w dłoniach i zbierał odwagę, by spytać lekarza co myśli. Po długiem zmaganiu zdobył się na to wreszcie.
Dr. Hassing spojrzał nań z pod oka, potem na Hansinę, nie wiedząc w jakich słowach ma im wyjawić bodaj część prawdy.
— Taak... — zaczął — nie ulega kwestji, że synek państwa jest w stanie groźnym. Nie mogę ukrywać że...
— Chłopiec ma bardzo silny organizm! — przerwał mu Emanuel, jakby chciał nie dopuścić do strasznej wieści — Z wyjątkiem tego ucha nie chorował nigdy na nic. Oboje z żoną jesteśmy zupełnie zdrowi... silni... mowy niema o jakiejś dziedzicznej skłonności...
Oczy lekarza błysnęły z poza złotych binokli ostro. Zdawało się, że mimo współczucia, nie może pohamować gniewu.