Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mie mankiety, zaczął białemi, starannie utrzymanemi rękami obmacywać jego głowę i liczyć puls. Dopiero gdy lekarz dotknął plastra waty na uchu, otworzył oczy i wlepił oczy z uwagą w obcego człowieka. Przytomność wróciła mu w pełni dopiero wówczas, gdy ujrzał matkę po drugiej stronie łóżka. Przeniósł znowu spojrzenie na nieznajomego, ze zdumieniem obejrzał jego czarny surdut, brylantową szpilkę i wielkie, białe zęby, a w pozbawionych blasku jasno niebieskich oczach jego odmalował się strach, wzrastający z każdą chwilą.
Hansina podniosła dziecko do pozycji siedzącej, odgarnęła mu włosy z czoła i rzekła zachęcająco:
— Nie bój się, chłopcze. Pan doktór przyjechał i chce zobaczyć twe ucho. Prawda, że to niemiło, gdy ciągle boli? Pan doktór jest tak dobry i chce cię wyleczyć.
W tej chwili chłopiec zrozumiał wszystko, usta mu się rozszerzyły i łzy zaczęły ciec z jego oczu. Gdy jednak spostrzegł stojącego w nogach łóżka ojca, poskromił prędko płacz. Zdawało się, że zrozumiał, iż zrobi ojcu szczególniejszą przyjemność, jeśli okaże się wobec tego właśnie obcego człowieka, dzielnym, nieustraszonym chłopcem.
Doktór badał tymczasem chore ucho. Po odjęciu waty wyciekła, jak zawsze cuchnąca ciecz z muszli.
Twarz lekarza zachmurzyła się bardzo.
— Jak długo z tem chodziło dziecko? — spytał po chwili.
— Przez dwa lata spostrzegaliśmy od czasu do czasu, że cierpi na ucho — odparła Hansina.
Lekarz spojrzał, jakby nie mógł uwierzyć, że dobrze usłyszał.