Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie stało atoli czasu na szczegółowe wyjaśnienia, bo w tej chwili wpadł furtką pomiędzy stajniami, czerwony jak ogień i oblany potem Ole. Wbrew zakazowi matki nie mógł się oprzeć chętce pójścia do kościoła i teraz pędził prosto stamtąd na złamanie karku.
— Biskup przyjechał! — wrzasnął, ledwo się znalazł w podwórzu.
— Co gadasz? Biskup? — spytali jednym głosem Emanuel i Hansina.
— Tak, widziałem go na własne oczy! Wszedł do kościoła, akuratnie, kiedy proboszcz wstąpił na kazalnicę, a po nabożeństwie pojechał z proboszczem na plebanje.
Emanuel oblał się gorącym rumieńcem.
— Muszę iść coprędzej! — powiedział i ruszył przebrać się spiesznie. Gdy wrócił, zastał przed domem także i Elze. Obie z Hansiną słuchały opowiadania Olego, który nie mógł złapać dotąd tchu.
— Czegóż może chcieć tu biskup? — spytała Elza, zwrócona doń.
— Nie wiadomo! Muszę się przekonać! — odparł trochę szorstko, pożegnał je spiesznie i odszedł.
Hansina poszła z nim, ale nie mówili do siebie. Blada była i silnie wzburzona. Stała się wogóle płochliwą od czasu zaręczyn. Było to, jakby owo zdarzenie nadwyrężyło silny wał ochronny jej istoty. Najdrobniejsza a niespodziana rzecz wpływała na nią tak, że bladła i pąsowiała naprzemian, jakby ziemia chwiała się ciągle pod jej stopami.
Na szczycie wzgórza pożegnał ją, a Hansina rzekła:
— Przyjdź wieczór i opowiedz co zaszło.