Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ności Emanuela, przeciwnie, skinęła mu głową, okrywając się tylko lepiej ręcznikiem, spoczywającym na ramionach.
— Dzień dobry, mamo! — pozdrowił ją ze swej strony Emanuel. Cóż słychać?
— Wszystko dobrze, dziękuję... wielka maciora oprosiła się dziś w nocy.
— A ileż tam tego?
— Dwanaścioro!
— A to wspaniale! — odparł i spytał, oglądając się: — A gdzież ojciec?
Elza spojrzała nań, potem zaś na córkę badawczo, a oczy jej pytały Hansiny: — Czyś się wygadała?
Zarówno Elza, jak i Hansina wiedziały dobrze, co się ma stać dziś w kościele, ale postanowiły nie mówić nic Emanuelowi, bo przeczuwały, że nie zgodziłby się na metodę Hansena, a nie chciały, by mu przeszkadzał w wykonaniu planu.
— Anders poszedł na łąkę do jałówek! — powiedziała uspokojona wyrazem twarzy Emanuela.
— Tak? A przecież właśnie pora karmić bydło.
— Pewnie zaraz wróci. Zresztą nabrałeś już takiej wprawy, że możesz to sam zrobić, jeśli masz ochotę.
Emanuel uśmiechnął się.
— Ano, spróbuję! — powiedział i poszedł wziąć inne ubranie w komórce Olego.
Hansina udała się powolnym krokiem do kuchni, chcąc dopilnować obiadu. Zatrzymała się jednak na najwyższym stopniu kamiennych schodów i rozwiązując pod brodą wstążki kapelusza, spojrzała niespokojnie ku małej furtce pośród zabudowań, wiodącej ku drodze do kościoła.