Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na ten widok powstało w całym kościele wzburzenie takie, jakby sam Bóg objawił się nagle swym owieczkom. Nawet oparty o środkowy filar Hansen, który stanął tak, by go wszyscy widzieć mogli, stracił na chwilę głowę, a mała jego, opanowana wolą, kocia, mądra twarz przybrała ze zdumienia wyraz owczej głupoty.
Wszyscy wstali niezwłocznie w ostatnim szeregu ławek męskich, gdzie skierował się przybysz, robiąc mu z szacunkiem miejsce. Ale uczynił gest, wyrażający prośbę, by sobie nie przeszkadzali i usiadł spokojnie obok jakiegoś zażywnego chłopa, w kątku gęsto obsadzonej ławy.
Sam tylko proboszcz Tönnesen nie dostrzegł ani przybyłego mężczyzny, ani nie zwrócił uwagi na zamieszanie przezeń wywołane w kościele. Skończywszy modlitwę, wziął mszał i zaczął czytać podniesionym głosem tekst ewangelji na tę niedzielę przypadający. Natomiast nic nie uszło uwagi pana Johansena. Wytknął głowę ze swej stali i nagle kunsztownie rurkowane włosy zjeżyły się, jakby je ktoś przemienił w garść wiór. Spojrzał rozpaczliwie na proboszcza, jakby mu chciał dać znak. Ale Tönnesen czytał dalej spokojnie, a skończywszy, wytarł nos hałaśliwie, aż echo odpowiedziało, i wsparłszy się oburącz o balustradę kazalnicy, zaczął mówić.

W tym samym czasie kroczył Emanuel, wesoło pośpiewując, ścieżką wiodącą od pastwisk gminnych Vejlby, ku Skibberupowi. Miast nieodstępnego dotąd, jedwabnego parasola miał w ręku sękaty kij dębowy, a na głowie szerokoskrzydlny, sło-