Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dymu z długiej fajki o wielkim bursztynie, co czynił podczas rozmowy, znamionowało wytrawnego światowca.
Obok fotelu znajdowały się otwarte drzwi, przez które widniała duża, po pańsku umeblowana komnata, gdzie siedziała rudawa blondynka, córka domu, szyjąca przy świetle wysokiej lampy, osłonionej jedwabnym abażurem, koloru wody morskiej. Cisza panowała głęboka. Zdawało się, jakoby dzisiaj odgłosy wszelakie zatonęły w morzu śnieżystem, a prócz basowego tonu proboszcza, trzasku ognia na kominku i dochodzącej z głębi, monotonnej gadaniny papugi, siedzącej w klatce, w sypialni panny, nie było słychać nic.
Młodzieniec przybył w charakterze kapelana, do pomocy proboszczowi, a oczekiwano go nietylko na plebanji, ale również w całej gminie, z wielkiem zainteresowaniem. Przed kilku jeszcze godzinami, zaraz po skończeniu obiadu zasiedli obaj duchowni w kancelarji, rozważając przeróżne sprawy dotyczące wspólnego, wielce odpowiedzialnego urzędu swego. Proboszcz mówił niemal sam. Kapelan był młodziutkim, dwudziesto-sześcioletnim człowiekiem, otrzymał przed kilku zaledwo dniami uroczyste święcenie od biskupa i widocznie nowa godność ciężyła mu jeszcze potrochu. Ile razy proboszcz wymawiał słowa: panie pastorze, zwracając się do niego, krew napływała mu do policzków i spoglądał zakłopotany na końce trzewików.
Proboszcz Tönnesen mówił przez cztery godziny tonem rozwagi pełnym, pouczającym, zatrzymując się niepotrzebnie może na pewnych słowach, jakby się chciał nacieszyć pięknym, meta-