Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niła się okolica i fiord, rozważało w zadumie, co to może wszystko znaczyć i czy to nie jest zapowiedzią nieba, że nadejdą rzeczy ważne, które w niedalekiej przyszłości zagrożą nieszczęściem wsi, gminie, a może nawet całemu krajowi.

W kancelarji proboszcza, na plebanji siedział gość przybyły dnia zeszłego, właśnie w chwili kiedy burza szalała najstraszniej. Był to młodzian smukły, zgrabny, ubrany w czarną sukienną odzież i biały w fontaź związany krawat, zasłaniający potrochu wydatną grdykę. Twarz miał bladą i szczupłą, a oczy dziecięce, jasne i naiwne. Ponad wysokiem, silnie zarysowanem czołem piętrzyły się piękne, złociste, lekko na końcach kędzierzawe włosy, a podbródek i wargi pokrywał delikatny puch zarostu.
Naprzeciw niego siedział proboszcz Tönnesen, rozparty w staroświeckim fotelu z zausznikami i wałkami pod głowę. Był to mąż wspaniały, iście prałackiej postawy, o prześlicznie wymodelowanej głowie, siwych, krótko przystrzyżonych włosach, z pod których wyzierała mocno różowa skóra. Pod długiemi, czarnemi jeszcze brwiami żarzyły się ciemno-szare, bystre oczy, a wydatny nos i wargi wygolonego oblicza nadawały mu wygląd południowca. Z ubrania nie zdawał się również powszednim, duńskim plebanem wiejskim.
Potężny, bawoli kark obciskała mu lśniącej bieli chustka batystowa, miał jedwabną, wzorzystą kamizelkę i błyszczące trzewiki, co świadczyło o staraniu o wygląd zewnętrzny, niezwykły u ludzi tego rodzaju. Również ruchy jego i sposób pociągania