Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

posiadający czternaście krów, odmawiał komornikowi prawa paszenia marnej krówki na skraju drogi. Pragnęła również poznać zapatrywanie „czcigodnego przedmówcy“ na kwestję kar wiekuistych w piekle, podobnie jak też w kwestji pokoju i ubezpieczenia na starość...
Niepokój w sali wzrastał ciągle, oczy wszystkich zwrócone były na Hansena, który jednak zajął się właśnie wielce oglądaniem podeszew swych trzewików. Dopiero, gdy hałas przygłuszył całkiem słowa mówczyni, spojrzał, jakby zdumiony, uśmiechnął się i zawołał:
— Za pozwoleniem, droga kowalko Maren! Możebyśmy z tem zaczekali do przyszłego zebrania. Nie powinno się, zdaniem mojem, niweczyć pięknego wrażenia mowy księdza kapelana zbyt wielu roztrząsaniami.
— To prawda! Tak... tak! — wołano ze wszech stron.
Tkacz chciał coś dodać, ale umilkł nagle i siadł. Jednocześnie tuzin rąk chwyciło kowalkę Maren z tyłu za spódnicę, tak że z głośnym stukiem padła na ławkę.
Emanuel wstał i nie wiedząc, o co idzie, patrzył to na sykających, to na mówczynię i siadł dopiero, gdy stojący w pobliżu szepnęli mu słów parę.
Teraz powstał ruch w dolnym końcu sali i na ostatnią ławę wstąpił rosły mężczyzna, prosząc donośnie o głos.
Był to brodaty Wiking, którego Emanuel kilka już razy spotykał, pierwszy zaś raz owego wieczoru, kiedy jadąc do Skibberupu do chorej, zatrzymać się musiał przy zaspie śnieżnej.
Grzmiąc, niby trąba, zawołał: