Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a tłum rozstąpił się przed nią instynktownie. Niektórzy mężczyźni uchylili nawet czapek.
Kapelan szedł za nią, a wielkie zmieszanie malowało się w jego dziecięcych oczach.
U podjazdu stacji czekało wielkie, kryte lando. Na koźle siedział wyprostowany, sztywny, opasły woźnica Jens. Spojrzał z przestrachem na swą dawną panią i oddał pokłon batem.
Nie pytając wcale jak się ma chory, pani Engelstoft zajęła miejsce na głównem siedzeniu w ten sposób, by kapelan nie mógł siąść obok niej, a widząc że garderobiana zamierza wejść na kozioł, rozkazała jej zejść i wsiąść do powozu. Miała widocznie zamiar przeszkodzenia poufnej rozmowie.
Niewiele słów zamieniono przez ciąg blisko dwugodzinnej podróży. Młody kapelan siedział wciśnięty w kąt pojazdu i nie wiedział co ma sądzić o całej sprawie. Z niepokojem wielkim dumał o rozczarowaniu czekającem Engelstofta z powodu niezjawienia się córki. Wspominał, z jak słodkim wyrazem twarzy, z jakiem rozradowaniem mówił mu chory o jej przyjeździe. W spojrzeniu jego była ogromna wdzięczność i szczęście. W ciągu długich, poufnych rozmów dowiedział się, jak bardzo bolał Engelstoft nad ową niedolą i hańbą, jaką przez rozwód ściągnął na córkę, natomiast nie czuł się niemal winnym swego postąpienia z żoną.
Kapelan nie znał Estery. Spotkał ją kilka razy jadącą konno z ojcem, wiedział jeno że ma jasne włosy, szafirowe, blade, jak niebo oczy i zapamiętał ją jako podlotka, napoły dziecko jeszcze. Ale mówiono w okolicy ciągle o niej i rozwodzono się nad srogiem postępowaniem matki. Ojciec rozpieszczał Esterę,