Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

graficznych, ni dodawania w myśli dużych cyfr celem odpędzenia nudy, jak to było jego zwyczajem podczas długich godzin podróży. Życie ukazało mu teraz inne nieznane oblicze, a wraz z tem cała przyroda inną mu się wydała.
Rozległa pusta równia i ogromne, zasnute chmurami niebo pociągały myśl jego dzisiaj w sposób zgoła nowy. Jadąc tak wśród wichury, doznawał wrażeń jakichś dziwnych, czy dawnych, w sercu kłębiły się uczucia, a w głowie myśli głębokie i płodne we wnioski.
Zaczał się potrochu oswajać z swem osamotnieniem, które uważał za konieczne i definitywne. W pewnych momentach zdawało mu się nawet, chociaż nie chciał tego jeszcze przyznać otwarcie, że katastrofa szczęścia rodzinnego stała mu się ocaleniem. Znajdywał za to co najmniej pełne odszkodowanie w swym smętku myśli, jakim przejmuje rozważanie nieskończoności.
Przy tem wszystkiem, wspomnienie nieznajomego, było niby pal śmiertelny w jego ciele i ból ten nie dał mu długo zapominać o doznanej hańbie. Czuł, że nie odzyska spokoju, dopóki nie wyjedzie z tej okolicy. Nie mógł swemu tajemniczem u gościowi zarzucić nic konkretnego, ale uczucia, jakie dlań żywił, były tego rodzaju, że przy następnem spotkaniu musiałoby dojść do czegoś strasznego.
Wydostał się poza brzeżące pustać pagórki wrzosowe i ujrzał przed sobą w dolinie wieś. Jechał żwawym truchtem wprost do Soenderboel. Miał tuż przed sobą osadę zasypaną śniegiem, widział młyn, komin mleczarni parowej, oraz czerwony dach swego domu. Patrzył na to wszystko setki razy, a jednak dziś przedstawiało mu się zgoła inaczej. Nie szło ku niemu tchnie-