Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, to wielka szkoda! — zawołał gość — Instrument jest dobry, bardzo dobry, tylko mało ograny.
Trzebaby go częściej używać! Przebiegł palcami klawjaturę i zaczął grać menuet Szuberta, znany Emie doskonale, bo swego czasu ćwiczyła go ze swym nauczycielem muzyki. Umiejąc na pamięć każdy ton, mogła zupełnie rzeczowo ocenić grę i zdumiała ją mistrzowska technika i brawura ekspresji.
Gdy skończył, z ust jej wyrwały się mimowoli słowa wyrażające myśli:
— Pan jest znakomitym muzykiem... może nawet kompozytorem!
Uśmiechnął się, wstał i, kładąc rękę na sercu, rzekł z głębokim ukłonem:
— Łaskawa Pani! Proszę najpokorniej wierzyć mi, że jestem tym właśnie, za kogo się podaję. Zna pani tedy już mój ród dostojny! Dziadem mym był znakomity Dyl Sowizdrzał, ojciec mój zwał się Jan Kwast, a siostrzan mój to słynny Arlekin. Ojczyzną mą jest baśniowy Kraj Dosytu, ja zaś sam jestem agentem, handlującym pieczonemi gołąbkami, które każdemu wpadają do ust, skoro je tylko raczy dość szeroko otworzyć.
Arnold roześmiał się znowu głośno, z przymusem, a Ema znieruchomiała i przybrała postawę defenzywną przeciw jego dowcipom. Żałowała, że doń przemówiła, a mina obrażonej gospodyni domu, jaką przybrała, nie zdradzała ani trochę, że ją zainteresował niezwykle.
Podczas gdy grał, malcy wystawili głowy z jadalni, a służąca, która się również zjawiła, otrzymała zlecenie położenia ich do łóżek. W tej chwili znowu otwarły się zcicha drzwi jadalni, ale nie wszedł nikt.