Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale gość rozglądał się z uśmiechem wokół, chodził po pokoju, przypatrywał się różnym przedmiotom i nie wybierał się wcale w drogę, co uczynić powinien był wobec takiego przyjęcia ze strony pani domu.
Zatrzymał się przy fortepianie. Na ścianie wisiał niewielki portret familijny. Nieznajomy zaczął rozwodzić się szeroko nad trafnym i estetycznym doborem kolorów, pytał kogo wyobraża, starał się odkryć nazwisko malarza i niezwłocznie niemal odgadł je też, mimo że autor nie zaliczał się do wybitnych mistrzów.
— Czyżby to był malarz? — pomyślał Arnold i spojrzał na żonę, która w sposób zgoła demonstracyjny usiadła w rogu kanapy, biorąc do rąk robotę szydełkową.
Przybysz chciał iść dalej, gdy nagle uwagę jego zwrócił otwarty fortepian.
— Ach! — zawołał — Stary instrument! Wyrób Marschala! To coś w istocie niezwykłego! W młodości, na takim właśnie instrumencie rozpocząłem pierwsze swe pięciopalcówki i od tego czasu kocham poprostu jego dźwięki! Pani pozwoli, że spróbuję...?
Nie czekając odpowiedzi, usiadł na taburecie, który stęknął żałośliwie pod kilkusetfuntowym jego ciężarem.
Arnold i Ema spoglądali na siebie bezradnie. Zwłaszcza wymowne, sowie oczy Emy wyrażały błagalną prośbę. Cóż mieli począć z tym szalonym człowiekiem?
— Łaskawa pani grywa oczywiście... — spytał nieznajomy.
— Żona moja — odrzekł za nią mąż — zawiesiła muzykę na kołku. Pani domu, gospodyni i matka nie ma czasu na tego rodzaju przyjemności!