Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wargi, gęste brwi, a w połyskliwych, ciemnych oczach jarzył się ów metaliczny żar, właściwy kobieciarzom. Miał włosy rzadkie, atramentowej czarności, a wyglądały tak, jakby były namalowane na czaszce.
Objawiał ogromny żal z powodu niełaski, w jaką popadł u swej pacjentki i tłumaczył, że go zatrzymano po drodze i zabrano do chorego.
— Usiądźże pan nareszcie, doktorze, i opowiedz nam o wczorajszem przyjęciu. Ze mną, to co zawsze... co codziennie... ani apetytu, ani sił... ani nic wogóle...
— Czy pani spała? — spytał ujmując długiemi, białemi palcami przegub jej ręki, dla zbadania pulsu — Czy proszek pomógł?
— Nic a nic! Jesteś pan złym lekarzem, bo nie umiesz mnie uzdrowić. Ale na razie nie pytaj pan o nic. Chcę mieć dzisiaj wakacje. Proszę opowiedzieć o przyjęciu w Krogstrupie. Czy było dużo osób?
— Tak. Odbyła się, że tak powiem, ostatnia wieczerza wielkiego łowczego i staw iły się wszystkie fraki z całej okolicy. Coprawda, pan burmistrz zawiadomił w ostatniej chwili, że nie będzie.
— Szkoda. Prosiłam go bardzo, by poszedł i nie zważał na mnie. Dobrzeby mu zrobiło gdyby się raz wyrwał z biura. Przytem byłabym miała wieści prosto z pieca... A damy... doktorze... Czy były piękne tualety?
— Było dużo dam, ale tualet miały na sobie niewiele...
— Słyszysz, Lizo...? Doktor jest wprost niemożliwy... Kogóż miałeś pan za sąsiadkę przy stole?
— Nową guwernantkę wielkiego łowczego, pannę Lang.