Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziewczęta były znużone gadaniną. Jedna po drugiej sposobiła się do spania, poprawiając poduszki i wygładzając prześcieradło.
— Dobra noc, ukochany! — powiedziała jedna.
— Pozdrów swą babkę, Soeren!
— Proś ją o herbatę! — dodały inne.
Soeren mruczał, gębę, mając rozepchaną chlebem.
— Czekajcie... zaraz was nauczę moresu!... Spieszy ci się bardzo, Lotto... co?
Nikt mu nie odpowiedział. Za chwilę rozległo się wielogłose chrapanie, oraz cieniutki pogwizd fletowy zatkanego nosa którejś z dziewcząt.
Soeren posiedział, podumał, potem zaś złożył scyzoryk, otarł dłonią tłuste usta, pociągnął z kufla haust piwa, odsapnął kilka razy z rozkoszą i wreszcie wstał.
Deszcz padać przestał, ale niebo było pokryte chmurami. Soeren spojrzał na chorągiewkę, sterczącą na najwyższej stodole, i zauważył z zadowoleniem, iż prorokowała pogodę po wschodzie słońca. Potem zawiesił u pasa latarnię i na nowo rozpoczął swą sam otną wędrówkę nocną.
Nagle stanął, ujrzawszy światło w kilku oknach pierwszego piętra, w skrzydle, gdzie mieściły się prywatne apartamenty i sypialnie pani Engelstoft i Estery.
— Znowu straszy! — powiedział do siebie i zrobiło mu się nieswojo.
Od śmierci właściciela widywał często po kilka godzin z rzędu światło w tych oknach. Soeren nie był zabobonny, mimo to jednak w ostatnich czasach przychodziły mu coraz częściej na pamięć opowieści o owych złych i wszetecznych kobietach, które przyjmują nocą wizyty Kusego, każąc sobie za wzgledy