Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śmierci zażywał szacunku współobywateli, zaliczał się do najlepszych sfer, a nawet został odznaczony przez króla tytułem i orderem. Natomiast nieszczęśliwy brat mój, Janek, musiał uciekać do Ameryki, gdzie zmarł w hańbie, z głodu dlatego tylko, iż wziął dwie nędzne korony z kasy swego chlebodawcy. Pyta pan, czy nie mam zaufania do wymiaru sprawiedliwości w ojczyźnie? Dzięki Bogu posiadam na tyle rozsądku, by temu zgoła nie ufać. Niechże mnie tedy ludzie obwiniają o złodziejstwo, oszustwo, moderstwo, czy trucicielstwo! Nic, a nic mnie to nie wzrusza.
— Oczywiście... oczywiście, łaskawa pani! — zawołał gorąco urzędnik — Ale chce pani żyć w spokoju... prawda? Przeto z konieczności musi mi pani umożliwić poskromienie gwałcicieli tegoż spokoju. Sprawy te podobne są do lawiny. Nikła sama w sobie i nieszkodliwa kulka śniegu może spowodować wielką katastrofę, o ile pędu jej nie powstrzyma się zawczasu. Ale dość tego. Jest pani, widzę, znużona, za długośmy rozmawiali o tej nieprzyjemnej rzeczy.
Wstał i pożegnał się ceremonjalnie. Pani Engelstoft podziękowała mu kilku niezrozumiałemi słowami za trud i chęć obrony, a ten wyraz życzliwości wzruszył tak dawnego wielbiciela, że ośmielił się wycisnąć pełen szacunku pocałunek na jej białej, pięknej dotąd rączce.

Powóz gościa wytoczył się z podwórza pałacowego, a pani Engelstoft siedziała długo jeszcze w fotelu, przy biurku i dumała. Zwolna zmierzch ogarniał kąty komnaty, a na szybach kładły się czerwonawe plam y zachodu. Słońce „oglądało się“, co zwiastowało zmianę pogody.