Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przy jednej z tych dalekich uliczek stała kamienica brudna, obdarta, o wielkiem błotnistem podwórzu, zamieszkana przez liczną ludność żydowską. Był tu cały kalejdoskop. Gdzieś na poddaszu, w ubogiej stancyjce, pozbawionej niemal wszelkiego umeblowania, gnieździł się sam jeden młody Izraelita. Mieszkańcy domu, przeważnie hasydzi, jak w świątobliwej „żydowskiej Jerozolimie“ być powinno, spoglądali nań z niechęcią. Bo też z ich punktu widzania był to oryginał nielada ten Mojżesz. Już jego samotność stanowiła niemal występek wobec etyki żydowskiej. Żył sam, nie miał ani żony, ani krewnych, nie wdawał się z nikim, nie potrzebował nikogo.
Niewielki, szczupły, ubrany w strój innych współwyznawców, mógł on liczyć zaledwie cokolwiek więcej, niż lat dwadzieścia. Twarz jego wyróżniała się nawet pośród takiej skarbnicy idealnie pięknych i idealnie brzydkich typów, jaką jest Berdyczów. Widniała na tej twarzy jakaś niewysłowiona i głęboka melancholja; z głębi oczu przeświecała inteligencja i słodycz.
Mojżesz był zresztą zagadką dla swych sąsiadów. Wiedziano, że u jednego z wielkich kupców berdyczowskich pisze listy zagraniczne w takich językach, których nikt inny zrozumiećby nie potrafił; że ma pensję, wystarczającą na potrzeby; że resztę wolnego czasu przepędza u siebie w domu, gdzie go podpatrzono przez dziurkę od klucza, schylonego nad stołem pełnym ksiąg; że te