Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dotknięcia tych bezczelnie rozkosznych warg, że mogła być z tego dumną. Brała od nich hołdy — i szeleszczące jedwabnie banknoty. Od dwóch lat ta nowa Wenus była w modzie. Uwielbiała ją cała Warszawa. A ona szalała. O jej dziwactwach i kaprysach opowiadano całe legendy.
Było wpół do dziewiątej wieczorem. Od drzwi Temy odeszło już pięciu lub sześciu młodych ludzi, pragnących zaszczytu ujrzenia warszawskiej Afrodyty, a w tej liczbie i książę Stasz. Młoda i ładna pokojówka odprawiała wszystkich krótkiemi dwoma słówkami: „Pani chora“. Wielbiciele wydawali okrzyk niespodzianki i ubolewania, składali bilet i odchodzili.
Znowu zadzwoniono. Do przedpokoju, otoczonego dębowemi boazerjami, poważnego, oświetlonego dwoma płomieniami gazowemi, o szkłach, przypominających patery od szampana, wszedł młody, wysoki, szczupły człowiek, brunet, z niewielkiemi faworytami, w okularach i pince-nez; na głowie miał cylinder, ubrany był w modne palto jesienne.
— Pani w domu? — zapytał głosem gardłowym.
— Pani nie przyjmuje, pani chora! — odrzekła pokojówka tym samym frazesem, którym odprawiła już kilku gości poprzednio.
— Muszę się z panią widzieć koniecznie — ciągnął dalej młody człowiek.
— To niemożebne.
Młodzieniec nie odpowiedział nic. Rozpiął