Strona:Henryk Ibsen - Wybór dramatów.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dobrem swoich współobywateli i oddać wielką usługę rodzinnemu miastu.
JOANNA. Wszystko w miarę, Ottonie.
THOMSEN. Ja to zawsze mówię: wszystko w miarę.
JOANNA. Dlatego źle czynisz, panie redaktorze, że odrywasz mego męża od domu i rodziny i wciągasz w takie rzeczy.
HAUSTAD. Ja nikogo do niczego nie wciągam, pani doktorowo.
STOCKMANN. Więc sądzisz, że jabym się dał wciągnąć?
JOANNA. A jednak tak jest. Wiem dobrze, iż jesteś najmędrszym człowiekiem w mieście. Ale tak się daje łatwo oszołomić, (do Haustada). A zastanów się pan tylko, że straci swą posadę lekarza kąpielowego, jeśli wydrukuje swoje sprawozdanie.
THOMSEN. Jakto?
HAUSTAD. W takim razie miałby doktór...
STOCKMANN (śmiejąc się). A niech-no sprobują. Nie, tego nie będą śmieli uczynić, bo widzisz, mam zwartą większość za sobą.
JOANNA. Otóż to nieszczęście...
STOCKMANN. Tra-la-la, Joanno! Wróć do siebie, troszcz się o dom i o dzieci, a mnie zostaw troski o chorą ludzkość. Jak możesz się tak niepokoić, gdy ja jestem pełen otuchy i pewny zwycięstwa. (zaciera ręce, przechadzając się tu i tam). Prawda i lud zwyciężą, o tém możesz być przekonaną. Widzę już, jak tryumfujące mieszczaństwo gromadzi się około mnie. (zatrzymuje się nagle). A toż co, u licha! Cóż to jest?
THOMSEN (spoglądając na niego). O, biada! biada!
HAUSTAD (spoglądając także). Hm!
STOCKMANN. Wszakże tu leży najwyższa część stroju najwyższéj naszéj miejskiéj władzy. (podnosi w górę ostrożnie końcem palców kapelusz burmistrza).
JOANNA. Kapelusz burmistrza!
STOCKMANN. A tu jest także jego berło. Skądże się to tutaj wzięło?
HAUSTAD. No, cóż...
STOCKMANN. Rozumiem! Był tutaj, żeby was obełgać. Ha, ha!... dobrze trafił, a gdy mnie zobaczył w drukarni (wybucha śmiechem), wyniósł się, panie Thomsen.
THOMSEN (szybko). Tak, wyniósł się, panie doktorze.
STOCKMANN. Wyniósł się, a tu leży kij i... ale gdzieżeście go, u licha, podzieli? Ach! tam, naturalnie. Obaczysz, Joanno.
JOANNA. Proszę cię, Ottonie...
THOMSEN. Ależ panie doktorze, panie doktorze!