HAUSTAD (obracając się nawpół). Rachuj pan na to.
BILLING. Rachować? Ja naturalnie na nic nie rachuję.
HANSTAD. Bo téż nie życzyłbym panu tak czynić. A na ten urząd sekretarza magistratu możesz pan także nie rachować, bo zaręczam, że go nie dostaniesz.
BILLING. Czy sądzisz pan, żem o tém nie wiedział? Owszem wolę nawet, żem go nie otrzymał. Takie odrzucenie dodaje ochoty do walki — żółć się burzy; a to się przyda w takim zapadłym kącie, jak nasz, gdzie tak rzadko zdarza się jaka podnieta.
HAUSTAD (pisząc). Ach! tak, tak.
BILLING. No... Nie długo pan o mnie usłyszy... Tylko teraz muszę zredagować zaproszenia na zebranie stowarzyszenia właścicieli domów (wychodzi na prawo).
HAUSTAD (przy biurku trzymając pióro, mówi powoli). Hm! tak... tak idą rzeczy (ktoś stuka). Proszę!
PETRA (wchodzi drzwiami na lewo w głębi).
HAUSTAD (powstając). Ach! to pani!
PETRA. Przepraszani najmocniéj.
HAUSTAD (przysuwa jéj fotel). Racz pani usiąść.
PETRA. Dziękuję, zaraz odchodzę.
HAUSTAD. Pani zapewne w interesie ojca?
PETRA. W moim własnym (wyjmuje książkę z kieszeni płaszcza). Oto angielska powieść.
HAUSTAD. Jakto? Oddajesz mi ją pani?
PETRA. Bo nie mogę jéj przetłómaczyć.
HAUSTAD. Przecież obiecałaś mi to pani wyraźnie.
PETRA. Bom jéj jeszcze nie czytała i prawdopodobnie pan nie czytał jéj także?
HAUSTAD. Nie, pani wié, że po angielsku nie umiem.
PETRA. Otóż dlatego, chciałam panu powiedzieć, że trzeba szukać czego innego (kładzie książkę na stole). Ta powieść nie jest wcale stosowna dla „Posła ludu”.
HAUSTAD. Dlaczego?
PETRA. Bo jest w zupełnéj sprzeczności z poglądami pańskiemi.
HAUSTAD. O! co do tego...
PETRA. Nie rozumiész mnie pan. Opiera się ona na tém, że nadprzyrodzona siła opiekuje się na ziemi tak zwanemi dobremi ludźmi,