PETRA. Ojciec dostałby dymisyę!
JOANNA. Dymisyę!
BURMISTRZ. Tak, dymisyę, jako lekarz kąpielowy. Widziałbym się zmuszony sam wnieść żądanie twego uwolnienia.
STOCKMANN. Śmielibyście to uczynić.
BURMISTRZ. Zmusiłbyś nas sam do tego.
PETRA. Stryju, podobne postępowanie wobec takiego człowieka jak mój ojciec, jest oburzające.
JOANNA. Petro!
BURMISTRZ (patrząc na Petrę). A! już sobie tutaj pozwalają wypowiadać o mnie sądy. Tak, naturalnie (do Joanny). Pani bratowo, ty jesteś najrozsądniejszą w tym domu, staraj-że się użyć całego wpływu na męża, ażeby mu przedstawić, jakie skutki oporność miałaby tak dla jego rodziny...
STOCKMANN. O moję rodzinę nikt prócz mnie, troszczyć się nie ma prawa.
BURMISTRZ. ...Tak dla jego rodziny, mówiłem, jak dla jego rodzinnego miasta.
STOCKMANN. Ja tylko, ja jeden pragnę, prawdziwego dobra miasta. Chcę odkryć braki, które prędzéj czy późniéj, na jaw wyjść muszą. Pokaże się wkrótce, kto z nas dwóch więcéj je kocha.
BURMISTRZ. Ty, co w twém zaślepieniu chcesz pozbawić miasto najważniejszego źródła dochodu...
STOCKMANN. Ależ człowieku! to źródło jest zatrute. Czyś zmysły postradał! Z brudu czerpiemy zarobek, a nasze całe kwitnące społeczeństwo żyje kłamstwem jedynie.
BURMISTRZ. Czcze wyobrażenia — jeżeli nie coś gorszego. Kto może miotać tak nikczemnie oszczerstwa na swoje rodzinne miasto, jest wrogiem społeczeństwa.
STOCKMANN (przyskakując do niego). I ty śmiesz!
JOANNA (rzucając się pomiędzy nich). Ottonie!
PETRA (rzucając się ojcu na szyję). Uspokój się, ojcze!
BURMISTRZ. Nie mam tu więcéj nic do czynienia. Jesteś ostrzeżony. Zastanów się nad tém, coś winien sobie i swoim. Żegnam (wychodzi).
STOCKMANN (chodząc po pokoju). Znosić takie rzeczy! I to jeszcze we własnym domu!
JOANNA. To rzecz niegodna...