Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ODLEWACZ: Jakto? Czego-ć trzeba?
Wszakże nie masz skrzydeł, by się wzbić do nieba.
PEER: O, ja jestem skromny, w skromności jedyny,
Ale z „ja” swojego nie oddam ni krztyny!
Jak wam każe prawo, sądźcie moje życie,
Zróbcie mnie chodzącym na końskiem kopycie,
Na sto lat mnie skażcie, gdy na mniej nie można
Ja zniosę to wszystko! Boć zresztą jest zbożna
Każda nasza boleść — tak — tak — jest moralna
I chyba nie bardzo tak piramidalna!
Jest to czas przejściowy, jako Pismo głosi,
I jako lis powiedział... Człowiek się nie prosi —
Chwila obrachunku przyjdzie sama z siebie, —
W rozpaczy się strasznej człowiek nie zagrzebie,
Owszem, ma nadzieję, że mu się poszczęści.
Lecz tamto? Na Boga! W jakieś obce pięści
Dostać się, by człeka gniotły, niby glinę...
Nie, już ja dziękuję za taką godzinę,
W której ja Gyntowskie zginąć ma tak marnie...!
Te twoje tygielki, twoje odlewarnie,
Które mają z gruntu przetopić mą duszę —
Nie, przeciwko temu ja się zastrzec muszę!
ODLEWACZ: Ależ, drogi Pietrze, naco tyle wrzawy
Dla takiej drobnostki, dla tak nikłej sprawy?
Nigdyś nie był sobą, więc cóż ci się stanie,
Że niby masz umrzeć? Rzuć to ujadanie!
PEER:
Co?... Nie byłem sobą? Toć to śmiechu warte!
Piotr Gynt był czem innem, hę? Stawię na kartę
Wszystko, jeśli kłamię! Bzdury, czyste bzdury,
Panie Odlewaczu! Jeśli do natury
Zabierzesz się mojej, dotrzesz aż do środka,
Piotra, tylko Piotra oko twoje spotka!