Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wywyższon?... W tym względzie
Mam pewność: nie inne będą moje plony!
Nie mogę pomyśleć inaczej, nie mogę!
Losy dla mych kroków wybierają drogę,
To tylko jest próba, wytrzymam tę próbę —
Po której nastaną dni piękne, dni lube,
Jeśli tylko Pan Bóg nie poskąpi zdrowia.

(otrząsa się z myśli, zapala cygaro, wyciąga się i wzrokiem gubi w pustyni)

Cóż to za olbrzymie, bezkreśne pustkowie!
O tam, tam woddali tylko struś przelata...
Ciekawy też jestem, co w tym gmachu świata
Zamierzył nasz Stwórca z tem ogromnem morzem
Piasku? Z tą pustynią, która nic nie płodzi
Na tem spalenisku, w tej żwiru powodzi, —
Z tym ziemi odłamem, co ugorem leży,
Z tym trupem, co, każąc przybytek stworzenia,
Od wieków tak strasznie wkrąg się rozprzestrzenia?
Pocóż on istnieje tu, na tej rubieży?...
Natura rozrzutna!... Tam, na wschodniej stronie,
Czyż to jest ocean — ta smuga, co płonie
Srebrzystym odblaskiem?... Nie, złudne zjawiska!
Morze jest na zachód... Stromy wał je ściska,
Wał ławic!...

(nagły przebłysk myśli)

Więc mógłbym... Co?... Wąskie są wzgórza —
Tak... przekop... tak... kanał... i oto się nurza
To całe pustkowie w życiodajnej fali
Szumnych wód, i świat ten, co się dzisiaj pali
W bezpłodnych promieniach, piaskiem zasypany,
Wrazby się w pieniste zamienił bałwany...
W zielone się wyspy przekształcą oazy,
Z północy brzeg stworzą Atlasowe głazy;