Strona:Helena Rzepecka - Kim był Karol Marcinkowski.pdf/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skie stały mu się już nieznośne, w sierpniu tedy wybrał się do swej ukochanej Dąbrówki, w październiku spisał swój przepiękny testament i sam złożył go w sądzie w Rogoźnie. Spotkał go wtedy ten sam druh, Marceli Motty, i tak o tem spotkaniu opowiada:
»Przejeżdżając przez Rogoźno, w blizkości którego leży Dąbrówka, spotkałem go na ulicy, wracającego właśnie ze sądu, w którym testament swój złożył. Był bardzo zmieniony i wychudły, a oczy dziwnie mu się świeciły; nie widzieliśmy się bowiem od marca. Poszedłem z nim do oberży, gdzie konie jego czekały. Wypytywał się o szczegóły nowego zawodu, którego się chwyciłem, i rozmawiał tak o tem, jak o innych rzeczach, z pół godziny. Chwilami był poważny i rozczulony, chwilami żartował, a gdy się o jego zdrowie zapytałem, machnął ręką i rzekł:
— O tem już nie wolno mówić!
Przy pożegnaniu uściskaliśmy się serdecznie, a zrobiło mi się bardzo miękko, bo widziałem, że koniec z człowiekiem, a na takiego długo będziem czekali«.
Przyjaciele Marcinkowskiego czuwali nad nim czule, szczerze a delikatnie, zblizka i zdaleka, odwiedzali go często. Ale to wszystko nie rozpędziło Marcinkowskiego smutnego przeczucia. Na dwa miesiące przed śmiercią pisał on był do Macieja Mielżyńskiego, że znowu »krwią pluł« — a ciągle jeszcze ubolewał nad tem, iż już nie może w pracy być przydatnym:
»…No, panie Macieju, tylko łeb do góry; przejdziem przez ten świat, jak pielgrzymi przez puszczę, wiatr za nami wszelki ślad stóp naszych zasypie«…
Tak pisał w napadzie smutku — a w wielkiej skromności i w żalu, iż więcej już nic nie zdziała, mówi dalej:
»…A smutno wspomnieć, że byłby się człowiek mógł na coś przydać. Był człowiek może potrzebny do skompletowania liczby. I tak dobrze«…