Strona:Helena Mniszek - Z ziemi łez i krwi.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Skomlenie psa pojękiwało żałośnie. Czas wlókł się nieskończenie wolno, dokoła głusz prawie martwa. W takiej chwili świat zdaje się nie istnieć, tylko myśli ludzkie błądzą, wsiąkają w tę ciszę i gubią w niej doszczętnie.
W tem — zdało się ludziom, że słyszą jakieś tony nikłe a słodkie, idące jakby z nieba, raczej echo tonów, niby ich odbicie. Cicha melodja, poważna, żałobna, a przedziwnie miła rozpyliła się słabiutko wśród nocnych mroków, wiązała w jeden akord i, wnikając w uszy ludzkie, jak lekki poszum anielskich skrzydeł, wywołała dreszcze niepokoju, lęku, jakiejś pobożnej trwogi.
Naród zdrętwiał, wszyscy siedzieli w skupieniu, bojąc się ruszyć, bojąc się odetchnąć. Nie mówili do siebie nic. Zaszemrały dokoła kościoła szepty, ale szepty modlitewne, które wymawiały usta drżące, które płynęły ze wzburzonych piersi, pełnych łez i rzewnego wzruszenia.
Gdzie niegdzie zaszlochał cichy płacz kobiecy, lub głębokie westchnienie wydała pierś męska.
A słodka nuta nieszporna śpiewała cicho, lecz wyraźnie, nadlatując z otchłani powietrznych, czy z pod kościelnej wieży?...
Niektórzy z ludu popadali twarzą na ziemię, modlili się płacząc, inni roztworzyli dłonie i tak trwali, jakby w zachwycie świętym, zasłuchani, zdumieni. Inni przycisnęli czoła do zimnych murów świątyni, klęcząc jakby w oczarowaniu.
Inni znowu nie śmieli wierzyć uszom własnym, myśląc, że śnią. Rozumieli i czuli, że dzieje się coś niezwykłego, niesłychanego i że trzeba łowić każdy ton cudownej muzyki z nabożeństwem, by nie zanikł w przestrzeni. Urok potężny padł na lud i obezwładnił go, jakiś dur zaślepienia ogarnął, — przeniknął wszystkich. Czasem wzmogły się szlochy, wzdychania, czasem jęk głośniejszy wybiegł ze strwożonej piersi i znowu cisza, tylko