Strona:Helena Mniszek - Z ziemi łez i krwi.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rem idące kobiety, grupy mężczyzn, często zaturkotał wóz, a wszyscy grzęźli we wsi, nikt jej nie mijał, nikt z niej nie wyjechał. We wszystkich domostwach było ludno, lecz nie gwarno, wszyscy mówili przyciszonymi głosami, jakby w obawie, by ich nikt nie słyszał. Kto tylko wszedł do wsi, natychmiast ginął w pierwszych chatach, kryjąc się przed wzrokiem ciekawych. Wieś była już przepełniona po brzegi, a przejeżdżający ktoś przez jej środek nic by o tem nie wiedział. I świateł nie palono po chatach, ludzie siedzieli po ciemku, gwarząc szeptem, przejęci czemś ważnem, co kryli w duszach, uroczyście nastrojeni, pełni powagi.
Ostatnie zorze wieczorne pogasły na niebie, zrobiło się zupełnie ciemno, wtedy to z tej, to z owej chaty zaczęły się wysuwać gromadki ludzi i cicho dążyły pod kościół, pełznąc pod jego mury, przytulały do schodów, wsiąkały, zda się, w kamienne ogrodzenie. Chrzęściał żwir deptany ostrożnemi stopami. Czasem szemrały słowa ciche, lub niesforny okrzyk stłumiony natychmiast. Po pewnym czasie kamienie ogrodzenia zewnątrz oblepione były tłumem szarych postaci, cienie te podpierały świątynię, obsiadły schody, jak nocne widma. Gdzie niegdzie jaśniej zamajaczy twarz, zresztą masy te były prawie niewidoczne i nieruchome.
Kościół stał głuchy, ciemny, niemal groźny.
Z oddali od wsi doleciało pierwsze pienie kur, jednocześnie przeciągle zawył pies, Karo, na zwykłem miejscu w furtce.
Ludzie drgnęli, poruszyli się żywo, kilkanaście głosów przyciszonych, trwożnych, wołało na psa, chciano go odganiać precz, lecz stary Janiuk zaprotestował.
— Niech sobie wyje, odgonić nie odgonimy, a narobi hałasu. Może kto jechać drogą akuratnie, nikt o nas wiedzieć nie powinien.